binkovsky binkovsky
442
BLOG

Dlaczego Kim Gordon jest lepsza od Krzywonos?

binkovsky binkovsky Kultura Obserwuj notkę 3

Zacznę od marketingowego sloganu i topornej reklamowej nowomowy. Sformułowanie „polityczna bieżączka” budzi Twoje skojarzenia z łazienkową nieprzyjemnością? Jakiekolwiek obchody, uroczystości państwowe, biznesowe, kościelne traktujesz z zaangażowaniem godnym ucznia, udającego się na wagary w czasie szkolnego apelu? Gardzisz patriotycznym betonem z radykalizmem, który porównywać można tylko z nienawiścią, jaką odczuwasz do medialnych kosmopolitów, wysublimowanych gwiazd nowoczesnej Polski i uśmiechniętych modernizacyjnych manipulatorów? Jeśli tak, bez wahania i zbędnej zwłoki możesz przystąpić do lektury tego tekstu. Tytuł całości jest żartem i nie powinien być traktowany jako wyznanie politycznej wiary.

           Męcząca i drgająca konwulsyjnie beznadzieja politycznej rzeczywistości w Polsce wymaga świeżego i bezkompromisowego kontrapunktu, w postaci odpolitycznionej (do pewnego stopnia; wyzwala nas od polityka nad Wisłą, Odrą i Bugiem) i kulturotwórczo istotnej działalności zespołu Sonic Youth. Oczywiście nie przesadzajmy, doszukiwanie się bezpośredniego związku pomiędzy gitarowymi destrukcjami a polityczną beznadzieją jest zupełnie bezcelowe. Nie ma tu bliskich korelacji. Szukałem jednak sposobu na połączenie politycznego zafiksowania użytkowników Salonu24 z jakimś ważnym, artystycznym tematem i doświadczeniem. Każda okazja jest przecież dobra, żeby napisać o znakomitym zespole w troszkę odmiennej konwencji i zachęcić nowe osoby do posłuchania. Ach, ta misjonarsko – oświeceniowa pasja.

           Próba opisania wielowymiarowej i wielowątkowej twórczości zespołu jest zadaniem karkołomnym i oczywiście wykracza poza ramy mojego tekstu. Chciałbym zwrócić jedynie uwagę na kilka charakterystycznych szczegółów i wątków, które mogą okazać się ciekawe i przydatne. Ograniczam się ponadto do pewnego wycinka z działalności zespołu, opisując płyty wydane w latach 2002 – 2009 (kolejno „Murray Street”, „Sonic Nurse”, „Rather Ripped” i „The Eternal”), zahaczając delikatnie o wcześniejszy album „NYC Ghosts & Flowers”. Czemu akurat ten okres? Przyznam, że artystycznie przespane lata dziewięćdziesiąte, zapoczątkowane komercyjnym sukcesem i zaistnieniem w mediach głównego nurtu, budzą we mnie dziwną niechęć i dystans. Była to oczywiście dobra muzyka, ale brakowało w niej pewnej głębi i szlachetnej szorstkość, która przykuwałaby uwagę na dłużej. Z kolei lata osiemdziesiąte, zwłaszcza trzyletni okres „burzy i naporu”, którego konsekwencją było znaczące, jak dla mnie, przewartościowanie w obrębie muzyki gitarowej i alternatywnej (albumy „Bad Moon Rising”, „EVOL”, „Sister”), wymagają solidniejszej analizy i całościowego spojrzenia, które łączyłoby muzykologiczną, kulturoznawczą i socjologiczną metodologię (w sensie rozwoju i specyfiki ówczesnej sceny nowojorskiej).

           Zaskakujące może być stwierdzenie, że te cztery albumy nie stanowią zasadniczego przełomu w twórczości zespołu, a tym bardziej epokowych wydarzeń w szerszej perspektywie muzyki rockowej. Zgodnie z charakterystycznym rysem współczesnej krytyki muzycznej, szukającej na siłę nowych prądów, nurtów, przełomów i „muzycznych trzęsień ziemi”, powinniśmy w tym momencie prychnąć z niesmakiem. Jak to, mam się ekscytować staromodnym, lekko przetrąconym, gitarowym graniem z zamierzchłych lat osiemdziesiątych/dziewięćdziesiątych? Eee, nie wyznaczają nowych trendów modowo – lifestyle’owych i gwiazdorsko – muzycznych, nuda. Zasadniczy błąd. Zespół jest już współczesną klasyką. Nie musi niczego udowadniać, z nikim się ścigać, wytaczać nowych ścieżek, dekonstruować rockowej piosenki czy silić się na dźwiękowe ekscesy. A i tak wszyscy słuchają ich z wytężoną uwagą. Niczym sędziwego mędrca, którego kilka prostych słów stanowi wskazówkę dla licznej zgrai wytęsknionych wyznawców. To właśnie stwierdzenie stanowi esencję rzetelnego omówienia tego okresy w twórczości Sonic Youth.

           Wszystkie ich radykalne ciągoty zostały ograniczone, brudy i rzężenie włączone w ramy zwykłej piosenki, muzycy nie pozwalają sobie na utratę kontroli nad strukturą czy brzmieniem. Znakomite kompozycje pełne są oczywiście różnych noise’owych chropowatości i nagłych dźwiękowych eksperymentów, ale nie wykracza to poza klasyczny gitarowy utwór (z gatunku tych alternatywnych). Piszę o tym w kontekście płyty „NYC Ghosts And Flowers”, która poprzedzała cztery omawiane albumy, stanowiąc ich przeciwieństwo a zarazem będąc swego rodzaju „grubą kreską”, która pozwoliła wyznaczyć nową drogę w rozwoju kariery. Na tym albumie nastrój, pewna tajemnica i budowanie swoistej aury miejskiej melancholii dominuje nad potrzebą stworzenia zamkniętej listy zwartych kompozycji. Melorecytacje, szeptanki i snujące się dźwięki gitar towarzyszą nagłym wybuchom agresji i dysonansów, tworząc zwarty stop muzyczno – brzmieniowy. A silny emocjonalny ton, smuteczek łączy się z nowojorską i już zupełnie prywatną mitologią (warto byłoby opisać pozamuzyczne konteksty ich twórczości – twórczość bitników, undergroundową nowojorską kulturę lat 80 – tych, miejską przestrzeń). Album jest dość hermetyczny i nieprzystępny, choć znam osoby, które od tej płyty zaczęły słuchać SY i do dzisiejszego dnia stanowi dla nich swoistą perełkę czy też wisienkę na torcie ich twórczości. Muzyka SY, którą znamy od albumu „Murray Street”, można określić skrótowo jako brawurowy mix nienachlanej melodii, zaskakującej, szlachetnej przebojowości oraz odczuwalnego luzu i przyjemności grania. Jak na zespół, który gra już tyle lat taka forma jest zadziwiająca. Właściwie o każdym albumie i poszczególnej piosence można oddzielnie napisać, ale nie ma to wielkiego sensu. Chciałbym tylko wskazać na mocarność płyty „Murray Street”, która kongenialnie połączyła najlepsze momenty „NYC…” z piosenkową precyzją pozostałych albumów. A początek płyty (3 pierwsze piosenki) jest doskonały niczym matematyczne równanie lub dowód logiczny, wszystko tam się idealnie składa, synchronizuje i automatycznie prowadzi słuchacza do celu.

           Chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej kwestii, która pewnie lepiej pozwoli określić twórczość zespołu i zrozumieć przyczyny jego kolosalnego znaczenia dla sceny muzycznej. Po wysłuchaniu kilku solowych albumów muzyków zespołu, wymyśliłem ciekawy trop interpretacyjny. Lee Ranaldo na swoich indywidualnych płytach („East Jesus”, „ From Here To Infiniti”, „Broken Circle/Spiral Hill”) prezentuje eksperymentalny namysł nad brzmieniem gitary i możliwościami poszerzania sposobów twórczego wykorzystania tegoż instrumentu, mamy tam noise’owe preparacje, hałaśliwą ścianę dźwięku, swobodną improwizację i dość dużo abstrakcji Z kolei Thurstone Moore na płytach („Psychic Hearts”, „Trees Outside The Academy”) penetruje obszary alternatywnej piosenki, rockowego ducha lat 70 - tych, nieortodoksyjnego bluesa, wczesnego indie rocka i nagrywa utwory, które mogłyby znaleźć się w repertuarze Dinosaur Jr. czy Pavement. Podobnie odnajduje się na solowych albumach Jim O’Rourke. W ten sposób Ranaldo pracuje w SY nad eksperymentami i rzężeniem a Moore nad melodiami. Coś w tym jest, ale nie do końca. Muzycy Sonic Youth (wszyscy) działają przecież w sferze eksperymentalnego undergroundu i muzyki współczesnej. Działalność ta stanowi równie istotny element ich muzycznej tożsamości, co tworzenie piosenek. Przykładem niech będą płyty nagrane z Carlosem Giffonim - “North Six”, Christianem Marclay’em – “Fuck Shit Up” czy Williamem Hooker’em - “Bouquet” , a także współpraca z Williamem Winantem, Glennem Branka czy nagrania klasycznych utworów współczesnej muzyki poważnej. To wszystko radykalne, ekstremalne projekty i muzyka, która u wielu fanów rockowego SY może budzić zgrzytanie zębów. I pewnie to jest przyczyna dla, której zespół Sonic Youth ciągle jest świeży, eksplodujący pomysłami, wyznacza standard rzetelnego i oryginalnego rockowego grania (podobnie jest chyba z Johnem Zornem i jego dziesiątkami projektów, stylistyk, przeistoczeń). Ciekawe tylko, czy eksperymenty są odpoczynkiem od grania na międzynarodowych festiwalach i regularnego wydawania płyt, czy może jest odwrotnie.

 

binkovsky
O mnie binkovsky

"...Co mogę powiedzieć o życiu? Że rzecz to w sumie dość długa. Tylko nieszczęście budzi we mnie zrozumienie, Ale dopóki ust mi nie zatka gliniasta gruda, będzie się z nich rozlegać tylko dziękczynienie" * * * [Zastępowałem w klatce dzikie zwierzę] – Josif Brodski (tłum. Stanisław Barańczak)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura